sobota, 26 lutego 2011

Rzeczy

Nadal z niepokojem obserwujemy wydarzenia w Libii, końca zamieszek nie widać, z jednej strony doniesienia o kolejnych zabitych, ale z drugiej coraz to nowe pęknięcia w murze zwolenników i współpracowników Kadafiego, i coś, czego wcześniej nie było: relacje zagranicznych korespondentów z Trypolisu! Zaczęło się od gościa z CNN, który po prostu przeszedł sobie przez granicę, a dzisiaj na Aljazeerze widziałam Saifa, syna Kadafiego, na konferencji prasowej!

Do tego wielu naszym znajomym udało się wrócić! Kasię i Staszka widziałam w tvn24, księdza Augustyna na gazecie, przeczytałam relację z powrotu Polimexu z Garabuli (pierwsze miejsce pracy Pawła, 3 lata temu). Zostało jeszcze kilka osób w ambasadzie, część ma wracać w ciągu najbliższych paru dni, no i jeszcze ci, którzy są tam na stałe. Nadal nie udało nam się skontaktować z Dorotą...

Miś w Waleedem, właścicielem naszego domu
Nasi wracali we wtorek.
Na lotnisku byli wczesnym popołudniem, okazało się, że samolot ukraiński, którym chcieli lecieć, odlatuje dopiero następnego dnia. Udało im się dostać na listę holenderskiego samolotu wojskowego, który odleciał w końcu koło 23.
Do samolotu pozwolono im zabrać tylko bagaże podręczne, więc wszyscy się na szybko przepakowywali, zostawiając swoje rzeczy (a przy okazji naszego laptopa) w magazynach KLMu.
O 3 w nocy dostałam smsa, że są w Eindhoven, stamtąd pociągiem do Amsterdamu, 2 godziny w hotelu i znowu samolot, tym razem do Polski.

 Po raz trzeci w ciągu ostatniego roku wszechświat daje nam do zrozumienia, że nie powinniśmy za bardzo przywiązywać się do rzeczy. Dwa razy nas okradziono, raz w Libii, raz w Polsce, w obu przypadkach na szczęście straciliśmy niewiele, ale nadal, było to dość nieprzyjemne uczucie...a tym razem zostało nam tyle, co zostawiliśmy w Polsce (mało), plus to, co spakowaliśmy na 2 tygodnie urlopu, czyli absolutne minimum, żeby mieć dużo miejsca w bagażu na podróż powrotną. Czy nasze rzeczy przetrwają czy nie, tego nikt nie wie. Paweł od początku mówił, że już się ze wszystkim pożegnał, ja jeszcze mam resztki nadziei, choć ta resztka gwałtownie się kurczy po przeczytanej niedawno w sieci informacji, że po Janzourze (czyli w naszej okolicy) krąży banda uzbrojona w miecze (!) i okrada domy.

Centrum Trypolisu
kolejne miejsce, które wczoraj widziałam w TV
Dziwne to uczucie w jednej chwili pogodzić się z faktem, że nasze ubrania, laptop, płyty, sprzęty, misia ubrania i zabawki i co tam jeszcze zostawiliśmy (a było tego trochę) mogą już do nas nie wrócić. Choć póki co samochód z rzeczami pod firmą jeszcze stoi (w końcu się do czegoś przydał monitoring!). A KLM ma na dniach wysłać pozostawione na lotnisku klamoty do Europy, wiec jest szansa na odzyskanie laptoka.

No ale to tylko rzeczy, jak uda się je odzyskać, będzie super, jak nie - jakoś przeżyjemy. Ważne, że jesteśmy bezpieczni, że nasi znajomi są bezpieczni, i że mamy przyjaciół, którzy potrafią nam osłodzić te chwile niepewności - dziękujemy Wam za spieniacz do mleka i za wielki wór ubranek i zabawek dla Misia! Jesteście kochani!

PS Na razie zostajemy, plan jest taki, że na miesiąc, będziemy pracować w warszawskim biurze. Co się stanie dalej zależy od rozwoju sytuacji, ale mamy nadzieję, że pod koniec marca uda nam się wrócić.

wtorek, 22 lutego 2011

Trypolis w ogniu

Sklep z portretami "wodza",
pewnie już nie istnieje
Klika dni temu Przemek na fejsbuku napisał "Trypolis w ogniu", chwilę potem dodał, że to żart oczywiście i nic się złego nie dzieje. Niepotrzebnie, wszyscy wiedzieli, że żartuje, wprawdzie w Bengazi już było gorąco, ale nadal nikt w najgorszych nawet snach nie przewidywał, jak się sytuacja rozwinie...

A miało być tak pięknie. Mieliśmy przyjechać do Polski, pobiegać po sklepach, pospotykać się ze znajomymi, iść do kina, ponarzekać na mrozy i po dwóch tygodniach wrócić do Libii. Tymczasem większość czasu spędzamy oglądając na przemian Aljazeerę, w obu wersjach językowych, tvn24 na którym Libia powolutku spada do drugiej ligi niusów, i na fejsbuku / tweeterze / wszelkich innych stronach mogących przybliżyć nam chociaż trochę sytuację w Trypolisie. 

Butelki - centrum Trypolisu

Rewolucje w Tunezji i Egipcie śledziliśmy jednym okiem, z uprzejmym zainteresowaniem ale nie poświęcając im dużo więcej uwagi niż dajmy na to zmianom w komunikacji miejskiej w Warszawie. Gdy zaczęły się zamieszki w Bengazi z pewnym niepokojem słuchaliśmy doniesień, ale nadal nie traktowaliśmy tego zbyt osobiście. Bengazi jest jakieś 1000 km od Trypolisu i zawsze było traktowane jak zupełnie odrębne państwo, inni ludzie, inna mentalność, zawsze przeciwni Kadafiemu i przez to przez niego zaniedbywani, jeśli ktokolwiek w Libii miał protestować to oni.
 
Jak Kadafi wydał rozkaz strzelania do tłumów stało się jasne, że nie ma odwrotu, Trypolis zaczął protestować, a my przed telewizorem i komputerem śledziliśmy rozwój wydarzeń. Cień nadziei, że Saif, który do tej pory był postrzegany jako "mądrzejszy" z synów, i czasem nawet miewał postępowe pomysły, zdoła przejąć władzę, rozmył się po jego żałosnym przemówieniu. Liczymy na to, że armia odwróci się od "lidera", pojawiają się informacje, że kilka samolotów odmówiło strzelania do ludzi, że jacyś oficerowie nawołują do dołączenia się do ludu, a mimo to Aljazeera pokazuje kolejne płonące budynki, kolejne rozczłonkowane ciała, donosi o kolejnych miejscach gdzie do ludzi strzela się jak do kaczek.

Miś z Dorotą i Helą

O tym wszystkim można przeczytać w internecie. 

Tyle że dla nas to za mało. Chcemy wiedzieć więcej. Kiedy przylecą nasi koledzy z pracy - zostało 7 osób (wliczając członków rodzin), mieli wracać dzisiaj czarterem, ale samolot nie dostał pozwolenia na lądowanie, więc nadal czekają, będą się próbowali wbijać do jakiegoś ukraińskiego samolotu i jak wszystko dobrze pójdzie, to może uda im się przylecieć, chociaż krążą plotki, że nie tylko przestrzeń powietrzna nad Libią jest zamknięta, ale też przed lotniskiem, zamkniętym na klucz, tłoczą się tysiące ludzi. Co z Dorotą, Helą i Bisią? Czy są wśród tych 30 osób, które zgłosiły się do ambasady z prośbą o pomoc w ewakuacji? Komórki nie działają, więc nie sposób się do nich dodzwonić... Co z naszymi znajomymi Libijczykami? W Tajourze były bardzo poważne zamieszki - czy u Ahmeda i Wioli wszystko w porządku? A bracia Ahmeda? Mam nadzieję, że nie poszli protestować... Co z Waleedem,  
Hotel Corynthia
w centrum Trypolisu
właścicielem naszych domów? Piotrek i Marta nie zdążyli mu nawet powiedzieć, że wyjeżdżają, i że domy zostają puste. Paweł rozmawiał wczoraj z Omarem, bardzo sympatycznym kolegą z pracy, zawsze uśmiechniętym i żartującym, mówił, że nie śpią po nocach i że się boją... A Ibrahim? Zawsze najbardziej otwarcie krytykował Kadafiego, czy dołączył się do protestujących? A jego żona lekarka, czy właśnie opatruje kolejnych postrzelonych, w szpitalu, w którym pracuje, a do którego właśnie Ibrahim zawiózł nas kiedyś z chorym Misiem? Zawię ostrzeliwują z samolotów - co z Mustkiem? Może i nie jest naszym najulubieńszym Libijczykiem, ale i tak się niepokoimy. Jak Zawia, to czy dotrą do Janzouru? Przecież to tylko 40 minut jazdy, dla samolotu mniej... Co u pozostałych, z ambasadą miałam kontakt, konsula słyszeliśmy w telewizji, expaci chyba wszyscy bezpieczni, jakby jakiemuś obcokrajowcowi się coś stało, pewnie byśmy o tym usłyszeli, ale Libijczycy...? Co z naszym domem? Znajomi zgarnęli co się dało, wrzucili do samochodu i postawili samochód pod firmą...Co z firmą? Czy fakt, że jest w otoczeniu rezydencji ambasadorów sprawia, że jest tam bezpieczniej, czy wręcz przeciwnie?

Jesteśmy spragnieni każdej wiadomości, miejsca, których nazw nie kojarzymy sprawdzamy na google mapsach, oglądamy niezliczone ilości rozmazanych filmików, w których próbujemy dostrzec znajome okolice...

Skwerek, na którym ostatnio jedliśmy lody.
Widzieliśmy filmik z tego miejsca sprzed kilku dni,
wygląda zupełnie inaczej...
Codziennie rano włączam komputer i telewizor (tak, ja, kto by pomyślał!), z nadzieją, że usłyszę, że to już koniec, Kadafi nie żyje, armia stoi po stronie ludzi, teraz zacznie się odbudowa zniszczeń i martwienie się co dalej, tymczasem każdy dzień przynosi coraz więcej ofiar i coraz straszniejsze obrazy - zdjęcia kraju ogarniętego wojną.. Mam nadzieję, że to już niedługo. I mam nadzieję, że uda nam się tam wrócić. Nie tylko po rzeczy, które zostawiliśmy, a jest ich sporo. Libia nie jest krajem idealnym, o czym już nie raz tu pisałam, ma kupę wad, i bywa do bólu irytująca. Ale zdecydowaliśmy się tam zamieszkać, spędzić tam kilka lat i tego postanowienia się trzymamy. Te 9 miesięcy, które do tej pory tam spędziliśmy to wystarczająco dużo, żeby zacząć traktować Libię jako nasz drugi dom, i żeby ze ściśniętym gardłem oglądać coraz to nowe doniesienia... 

niedziela, 20 lutego 2011

A jednak...

Tak, wiem, myliłam się.
Grubo, z tego co widzę w niusach.
Marne to pocieszenie, ale nie ja jedna - z osób, z którymi rozmawiałam, nikt nie wierzył, że cokolwiek się stanie. Nawet jak zaczęły się protesty w Bengazi, w dzień naszego wylotu do Polski, nikt nie przypuszczał, że dotrą one do Trypolisu. Bengazi zawsze było bardziej niepokorne niż Trypolis, a mieszkańcy tych dwóch największych miast Libii nigdy za sobą nie przepadali.
No i nikt nie przypuszczał, że przywódca zareaguje tak jak zareagował. Strzelając do protestujących bez ostrzeżenia.

Wiem niewiele więcej niż można znaleźć w internecie - oficjalnie mówi się o ponad setce zabitych, nieoficjalnie wiadomo, że może być ich dużo więcej. Najgoręcej jest w Bengazi i okolicach, ale zachód kraju, w tym Trypolis, też zaczyna dołączać się do protestów. Internet przez chwilę nie działał, ale teraz działa, choć portale społecznościowe są zblokowane. Pojawiają się informacje o tym, że policja i wojsko wycofują się, aby ustąpić miejsca płatnym najemnikom z innych krajów. Ambasada wysyła kolejne ostrzeżenia. Szpitale i kostnice są pełne, Aljazeera pokazuje regularną strzelaninę na ulicach Bengazi...

Tymczasem libijska telewizja w wiadomościach informuje przede wszystkim o tym, że pułkownik rozmawiał z prezydentami Mauretanii i Algierii (ale o czym to już nie mówią), spotkał się tez z ludźmi w Nalucie (pokazują dumnie siedzącego lidera i salę pełną facetów skandujących, że "naród chce Muammara na przywódcę" i temu podobne hasła), potem kolejne dwa spotkania (scenariusz taki sam, tylko pułkownik nie siedzi a stoi i macha niczym Sophia Loren, ewentualnie przepycha się przez tłum pozwalając czasem uścisnąć albo i ucałować sobie dłoń komuś z wiernych "fanów" - w tej roli głównie kobiety z dziećmi na rękach). Poza tym pokazują migawki z wieców poparcia i jeszcze więcej wieców poparcia, włącznie z (niewielką) demonstracją na Placu Zielonym. Pani prowadząca podkreśliła, że takie demonstracje odbyły się "w wielu miejscach" - i faktycznie, pokazali jeszcze dwie, na każdej skandowano dokładnie to samo jedno hasło (na co zwróciłam uwagę nie znając arabskiego). Potem były jeszcze zdjęcia z demonstracji w Stanach, i do tego filmiki z pułkownikiem z czasów kiedy był piękny i młody, skandujące tłumy i migawki z najpiękniejszych miejsc w Libii (zdążyliśmy rozpoznać chyba Club8, zamknięty dla zwykłych Libijczyków) i tak przez prawie pół godziny. Mocno, mocno żałosne...

Wspominają też o niepokojach, pokazując jakiś spalony budynek i latające papiery, i mówiąc, że do "zniszczeń i podpaleń" przyczyniają się ludzie z "zagranicznej siatki", wśród nich pracownicy firm zagranicznych. W jednej z rządowych gazet dodano, że to Turcy, Syryjczycy, Palestyńczycy, Tunezyjczycy i Egipcjanie. Inspirować ich mieli oczywiście Syjoniści...

Nasi jedni znajomi z pracy, dzieciaci i ciężarni, którzy i tak mieli się zwijać za kilka tygodni, pakują się w pośpiechu i jutro wracają do kraju, zadzwonili tylko do nas zapytać, co nam zapakować do samochodu, który na wszelki wypadek wywiozą pod firmę - nasze domy stoją dość samotnie, ale za to przy samej autostradzie, więc jakby ktoś chciał je splądrować, to nawet nikt tego nie zauważy. Reszta póki co zostaje, samoloty pełne obcokrajowców nadal przylatują do Trypolisu, szkoła amerykańska też normalnie działa. Niektóre firmy zaczynają ewakuować pracowników, inne jeszcze zostają na posterunku. Inna znajoma Polka wraz z dziećmi też wraca, bo firma nie chce brać odpowiedzialności za rodziny pracowników. Jej mąż ma się tymczasowo przeprowadzić do biura...

My mamy bilet powrotny na 2 marca, a 4 marca tracą ważność nasze wizy re-entry, co oznacza, że jak nie wrócimy do tego czasu, to potem możemy mieć problem.

Póki co czekamy na rozwój wydarzeń. Ciężko mi wymyślić co się stanie dalej. Pułkownik otwierając od razu ogień do ludzi chyba nie do końca trzeźwo myślał. Długie lata wkupywania się w łaski zachodu w jednym momencie poszły na marne. Mógł zamieść to pod dywan, pozamykać krzykaczy, zrobić to co robił przez lata czyli zlikwidować ich po cichu... Zatrudniając najemników spoza Libii też strzela sobie w stopę - płacić obcym (wg różnych doniesień 20-30 tys dolarów od łebka) za to żeby zabijali Libijczyków - kiepskie posunięcie.

Teraz już się nie da udawać przyjaciela Zachodu przestrzegającego praw człowieka...

Ciekawa jestem jak to się skończy. Jak i kiedy zareaguje Zachód. I co dalej. Trzymam kciuki, żeby jakimś cudem Libijczykom udało się osiągnąć swój cel. I żeby nam się udało tam bezpiecznie wrócić.

Maciek, Przemek i ktokolwiek mnie tam jeszcze czyta (póki internet działa), zachęcam do komentowania, i trzymajcie się tam!

PS. Ciekawą i słuszną uwagę usłyszałam wczoraj w telewizji - rewolucji w Libii nie można nazwać rewolucją. Pułkownik zawłaszczył to określenie, "rewolucja" w Libii trwa od 41 lat.

wtorek, 15 lutego 2011

Rewolucja - dyktatury 2:0

Myślałam, że już nie będę na ten temat pisać, ale się nie udało;)
W Tunezji i Egipcie już po herbacie, protesty w Algierii zostały zauważone przez świat (podobno to nie jest tak, że oni zaczęli protestować zainspirowani ostatnimi wydarzeniami - to bardzo rozmanifestowany kraj i co chwila są tam jakieś demonstracje), a u nas...no właśnie. U nas niby cisza, ale jak się dobrze wsłuchać, to nie jest tak zupełnie spokojnie.
Ludzie zdają sobie sprawę z tego co się dzieje u sąsiadów, i trochę jest im głupio, że wszyscy obalają swoich dyktatorów, a pułkownikowi we wrześniu stuknęło 41 lat u władzy i końca nie widać. Nie ma co się oszukiwać, lubiany przez wszystkich to on nie jest, co bardziej wykształceni Libijczycy wprost mówią, że go nienawidzą, wypominają krzywdy sprzed lat (teraz jest spokój, ale przez lata libijska rewolucja pochłonęła sporo ofiar, każdy ma jakiegoś wujka, którego zabito, uwięziono czy wywieziono w nieznane miejsce), i mają wielki żal, o to, że zamiast inwestować petrodinary w rozwój kraju, topi się ją w Wielkiej Sztucznej Rzece... Choć z drugiej strony ci sami ludzie w następnym zdaniu powiedzą, że kogo trzeba trzyma za mordę i przynajmniej jest spokój i nie ma terroryzmu.
Kadafi na wszelki wypadek obiecał wszystkim dorosłym Libijczykom (18-40 lat o ile dobrze pamiętam) nieoprocentowane pożyczki do 100 000 dinarów, które będą spłacane ratami nie większymi niż 100 (!) dinarów miesięcznie. Czy to mu pomoże? Ciężko wyczuć.
Z różnych źródeł słyszeliśmy, że "coś" może wydarzyć się 17 lutego, od plotek wśród expatów, poprzez doniesienia prasowe, po rozmowy przy lanczu z naszymi libijskimi kolegami z pracy. W internecie można znaleźć informacje, że opozycja (?) planuje "Dzień gniewu".
Dlaczego właśnie wtedy? 17 lutego to rocznica wydarzeń z 1987 roku, kiedy to powieszono kilku obrońców praw człowieka, a także z 2006 kiedy skazano (i w zależności od źródła rozstrzelano lub uniewinniono) protestujących przeciwko karykaturom proroka przed włoskim konsulatem w Benghazi. Do tego 17 lutego odgórnie organizowane są marsze poparcia dla władzy, koleżanka nam opowiadała, że jak jeszcze chodziła do szkoły to wożono ich na te marsze autokarami - coś w stylu pochodów pierwszomajowych, choć w tym roku ponoć właśnie ten pochód odwołano.
Nasi koledzy z pracy zdają sobie sprawę, że nie ma nikogo, kto mógłby przejąć władzę. Część z nich jednak, nie widzi w tym większego problemu, dla nich problemem jest pułkownik, jego postrzegają jako całe zło, i uważają, że jak się go pozbędą, to wszystkie inne problemy same się rozwiążą. Niebezpieczne to myślenie, i obawiam się, że tak myślących może być więcej.
Z drugiej strony można się zastanowić, jakby wyglądał "marsz milionów" w Libii: Libijczyków jest według różnych szacunków od 5 do 6 milionów. Przeciętna libijska rodzina ma 3 i więcej dzieci. Kobiety protestować na pewno nie będą, więc zostają powiedzmy niecałe 2 miliony potencjalnych manifestantów (bardzo optymistycznie licząc i zakładając, że wszyscy są przeciwko liderowi, co jest mocno wątpliwe). A wszystko to w kraju o powierzchni ponad 5 razy większej od Polski.
Żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie, to jest jeszcze drugie 5 milionów mieszkańców Libii, to obcokrajowcy: około miliona Egipcjan i Tunezyjczyków (chwilowo pewnie mniej, pojechali wspierać własne rewolucje), jakieś 500 tysięcy zachodniaków, Wietnamczyków, Pakistańczyków, Hindusów itp, i jakieś 3 miliony czarnych głównie z Czadu, Nigerii, Nigru, Mali i Sudanu. Trudno powiedzieć, jak te 3 miliony zachowałyby się gdyby cokolwiek się działo. I trudno powiedzieć, a dla nas jest to kwestia kluczowa, czy biali expaci byliby bezpieczni...szczerze mówiąc, może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale mam poważne co do tego wątpliwości...
Co by było gdyby faktycznie do czegoś doszło? Szczerze mówiąc ciężko mi to sobie wyobrazić. Scenariusze które przychodzą mi do głowy to a/ pułkownik się wkurza i przykręca śrubę, b/ jakimś cudem dyktator zostaje obalony i...no właśnie, i co wtedy? Nie wiem, nic (pozytywnego) nie przychodzi mi do głowy (jak ktoś ma jakieś teorie to niech się podzieli), i chyba mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, przynajmniej póki tu mieszkamy, a jeszcze przez chwilę zamierzamy tu posiedzieć.

Tymczasem 17 lutego mieliśmy lecieć do Polski, ale prezesostwo też o "Dniu Gniewu" słyszało i zasugerowało, żeby bilet przełożyć, co też z chęcią zrobiliśmy, bynajmniej nie z obawy przed rewolucją:) Więc lecimy już jutro!!!

PS. Co ciekawe, zaczęła się też pojawiać druga data ewentualnych protestów - 2 marca - czyli data naszego powrotu. No ale tego już przełożyć nie możemy, nasze wizy są ważne do 4 marca...;)
PS2. Na urodziny proroka w końcu dostaliśmy wolne, była to decyzja narodzona w niedzielne popołudnie w ciężkich bólach i pod naszą silną presją;)

wtorek, 8 lutego 2011

Urodziny proroka

Mam taką koleżankę (Monia, buziaki!), która co roku w styczniu siada z kalendarzem i planuje urlopy na cały rok, z uwzględnieniem wszelkich świąt i długich weekendów. U mnie planowanie zaczyna się zwykle na 2-3 miesiące przed (o ile mówimy o kilkutygodniowej wyprawie) albo 2-3 tygodnie (w przypadku dłuższych weekendów).

W Libii oczywiście tak łatwo nie jest;) Dodatkowych dni wolnych (poza zwykłymi weekendami czyli piątkami i sobotami) jest niewiele.

Święta muzułmańskie są ruchome i wyliczane na podstawie obserwacji księżyca (w dzisiejszych czasach wspieranej technologią), wspólne dla całego świata arabskiego. Oprócz oczywiście LibiiJ

Baran w drodze na swoje święto
Kalendarz świąt dla muzułmanów wyznaczany jest przez Arabię Saudyjską. Ale to, czy Libia daty te uzna czy nie, zależy od aktualnych stosunków miłościwie nam panującego z Saudyjczykami, względnie po prostu od jego widzimisię. W praktyce wygląda to tak, że wszystkie święta ogłaszane są dzień lub dwa wcześniej w telewizji. Libijczycy oczywiście kręcą nosem, i często świętują tak, jak księżyc i Saudyjczycy nakazali, niemniej jednak dni wolne od pracy ustalane są odgórnie. A jak jeszcze święto zahacza o weekend, to dochodzi kolejny element – czy pułkownik przesunie i da dodatkowy dzień czy nie, a jak przesunie, to w którą stronęJ

Rzecz dotyczy nie tylko świąt religinych. Pod koniec zeszłego roku był w Trypolisie Szczyt Europejsko-Afrykański. Oczywiście planowany z dużym wyprzedzeniem. Co z tego, skoro tydzień wcześniej zaczęto mówić, że chyba ogłoszą wolne. Dyskusje czy ogłoszą czy nie ogłoszą, czy 1 dzień czy 3, toczyły się do ostatniej chwili. Do tego krążyły pogłoski, że dla bezpieczeństwa delegatów będą zamknięte niektóre drogi. Zachodnie firmy nie wytrzymały napięcia i odgórnie zarządziły 3 dni wolnego dla swoich pracowników. Koniec końców wolnego nie było...

Z grubsza libijski kalendarz wygląda tak (za http://www.wordtravels.com, moje dopiski kursywą):

2011
Independence Day
24 Dec
Day of Ashura
15 Dec - 16 Dec
Ramadan
1 Aug - 30 Aug
Mawlid al-Nabi
14 Feb - 15 Feb
Eid al-Fitr  -(koniec Ramadanu - 3 dni)
30 Aug
Eid al-Adha (święto barana- 3 dni)
6 Nov
Islamic New Year (Al-Hijra/ Muharram)
26 Nov
Day of Mourning
26 Oct
Revolution Day (National Day)
1 Sep
American Evacuation Day
11 Jun
British Evacuation Day
28 Mar
Jamahiriya Day
2 Mar

Wolne (licząc od czerwca zeszłego roku) mieliśmy oba Eidy i chyba dzień rewolucji, o pozostałych zwykle się mówi i nigdy do końca nie wiadomo...

A piszę o tym dlatego, że właśnie wysłałam maila o spotkaniu, które ma się odbyć w poniedziałek. 5 minut później przyszedł jeden z naszych Libijskich współpracowników powiedzieć, że w poniedziałek są urodziny proroka, i możliwe, że będzie wolne. 
Może dzień. 
Może dwa. 
A może wcale. 
I jak tu cokolwiek planować???

poniedziałek, 7 lutego 2011

Deszczowe dylematy

libijski deszcz
Ostatnie dni upłynęły nam wyjątkowo nijak. Deszcz padał i padał i padał powodując kałuże i jeziora, przez które nasza biedna ceratka ledwo przepływała, temperatura spadła do nieprzyjemnych 13 stopni, zmuszając do chodzenia po domu w dwóch bluzach i dodatkowych skarpetkach, do urlopu cały czas jeszcze daleko, i nawet zupa gulaszowa z wielbłąda nie poprawiła nam humoru (wielbłąd smakował zupełnie jak wołowina – o ile oczywiście nam się nie pomyliło i nie wyjęliśmy z zamrażalnika wołowiny zamiast wielbłąda;) Na szczęście dzisiaj niespodziewanie wyszło słońce, i dobrze, jeszcze dzień deszczu i ceratkę musielibyśmy wymienić na amfibię, żeby w ogóle do domu dojechać!

Nasz obecny dom
Zdecydowaliśmy jakiś czas temu (i ostatnie chłody tylko nas w tym postanowieniu utwierdziły), że będziemy szukać nowego domu. Mamy czas – obecny dom wybierany był na zasadzie „byle szybciej” bo mieszkanie w guesthousie było nieco uciążliwe, więc wybraliśmy pierwszy lepszy w znośnej cenie. Nie to żebyśmy trafili źle, cena okazała się całkiem okazyjna jak na taki dom, duży, ładny, z zadbanym terenem, tylko po prostu chyba nie do końca jesteśmy targetem, nie mamy stada dzieci żeby go zapełnić:) Tym razem chcemy znaleźć coś naprawdę fajnego – mniejszego (żeby łatwiej było ogrzać), przytulniejszego (wielkie przestrzenie, białe ściany i kamienne posadzki nie sprzyjają przytulności), parterowego (jeden guz na Misia czole z bliskiego spotkania ze schodami nam wystarczy) i jasnego (domy libijskie mają generalnie malutkie przyciemnione okienka i nawet jak się zapali wszystkie światła to jest jakoś ciemno). No i oczywiście nadal chcemy mieć basen, a co:) Z doświadczenia wiemy też, że lepiej wynająć dom nowy niż używany, bo "data przydatności" wielu sprzętów (jak wspomniany już kiedyś prysznic) upływa szybciej niż woda w Żółtej Rzece;) 

Z tego co widzieliśmy do tej pory wnioskujemy,  że nie będzie łatwo. Ale ostatnio, przy zupełnie innej okazji, poznaliśmy pewnego Libijczyka, mieszkającego w domu prawie idealnym. Dom jest wprawdzie ogromny, ale parterowy, sporo w nim drewnianych elementów, ściany są pomalowane na różne przyjazne kolory, ma duże okna, także w kuchni (u nas w kuchni okien nie ma, nie ma też żadnego oświetlenia podszafkowego, więc w pochmurny dzień jest okropnie ciemno), między częścią mieszkalną a czymś co chyba było sypialnią dla gości było częściowo przeszklone przejście z widokiem na basen, i wszystko to urządzone ze smakiem, mocno po europejsku. Nasz nowy przyjaciel chwalił się, że wynajmował ten dom przez jakiś czas pewnej zachodniej firmie, która, jak podejrzewamy, zostawiła mu te meble w spadku. Wszystko to na sporym terenie, w niezłej okolicy.
Kuchnia, tu akurat w słoneczny dzień:)
Gdy zachwyceni zapytaliśmy czy nie ma przypadkiem drugiego takiego do wynajęcia, okazało się, że pan jest przedsiębiorcą budowlanym i bardzo chętnie nam taki wybuduje (uzgadniając z nami wcześniej plany), i wynajmie za kwotę, jaką mu podaliśmy za dla nas akceptowalną. Basen oczywiście też będzie.

Propozycja kusząca, koleś twierdzi, że wybudowanie takiego domu zajmie mu 2,5 miesiąca (co znając tutejsze budownictwo rzeczywiście jest realne, choć oczywiście, jeżeli byśmy się zdecydowali, to wzięlibyśmy poprawkę na nieprzewidziane libijskie okoliczności), szczegółów ewentualnego kontraktu nie omawialiśmy (np na ile czasu chciałby nam go wynająć), niemniej jednak zastanawiamy się poważnie nad jego propozycją. Minusem jest to, że mielibyśmy dalej do pracy – trochę się rozbestwiłam od kiedy droga do biura zajmuje mi 7 minut, przestawienie się na 20 minut, albo i dłużej bo przebicie się przez Janzour i Siraj nie zawsze jest łatwe, trochę zniechęca, poza tym Dorota miałaby większy problem z dojazdem do Misia... 
Misia pokój z zabawkami - zdarzało nam się
mieszkać w mniejszych mieszkaniach:)
Dodatkowo nauczeni doświadczeniem wszelkie libijskie obietnice zawsze dzielimy conajmniej na dwa. Jak negocjowaliśmy obecny dom, Waleed, właścicel, obiecał nam wszystko o co poprosiliśmy. Dopiero jak umówiliśmy się u prawnika na podpisanie umowy to zaczęły się prawdziwe targi, z których wyszliśmy może z połową rzeczy wcześniej wynegocjowanych, a i na tym się nie skończyło, bo do tej pory przy jakichkolwiek problemach są burzliwe dyskusje. Stąd obawa, że jak koleś faktycznie nam ten dom wybuduje to też mu się mogą nagle zmienić ustalenia – niestety nie raz już doświadczyliśmy tego, że Libijczycy obiecują wszystko jak leci i powiedzą dokładnie to, co chcemy usłyszeć. Tyle że na końcu dodadzą magiczne słówko "Inszallah", które oznacza jak Bóg da, czyli albo tak albo nie... I jak tu podejmować jakiekolwiek decyzje? Może jak wrócimy z urlopu to nam się w głowach trochę rozjaśni i będzie łatwiej...InszallahJ