sobota, 5 listopada 2011

I po rewolucji

To było trudne 8 miesięcy.
Mimo że nie jest to nasz kraj, nie wychowaliśmy się tam, nie spędziliśmy tam połowy życia ani nie mamy tam rodziny, mało tego, mieszkając tam narzekaliśmy na Libię i na Libijczyków, to jednak przez cały ten czas śledziliśmy wydarzenia z dużo większym zaangażowaniem niż kampanię wyborczą, tsunami w Japonii czy  neutrina. Przez cały ten czas byliśmy też w kontakcie z naszymi znajomymi, których próbowaliśmy podtrzymać na duchu, przekazując informacje, do których nie mieli dostępu i dopytując o to jak wygląda sytuacja z ich perspektywy.

Na szczęście nikt z "naszych" nie zginął, choć kilku (czasem osoby, po których kompletnie byśmy się tego nie spodziewali) z nich brało udział w walkach. Chyba każdy natomiast zna kogoś kto zginął. Nasza koleżanka, młodsza od nas kilka lat powiedziała nam, że straciła bardzo wielu znajomych. To daje do myślenia.

Lato w Trypolisie było bardzo gorące. 40 stopniowe upały spotęgowane były dodatkowo przerwami w dostawie prądu  i wody, wysokimi ceny żywności, brakiem benzyny (lub jej obłędnymi cenami na czarnym rynku), przerwami w działaniu sieci komórkowych. Jednak do połowy sierpnia sam Trypolis był w miarę bezpieczny, walki odbywały się w górach i w okolicach Misuraty. Komuś, kto nie monitorował na bieżąco sytuacji mogło się wydawać, że walki utkwiły w martwym punkcie, jednak dla nas strzałki na mapie były całkiem mobilne.

Przełomowym momentem było wkroczenie powstańców do Trypolisu. Siedzieliśmy z wypiekami na twarzy i oglądaliśmy na żywo SkyNews, zdumienie mieszało się z radością, że w drodze z Zawii nikt ich nie zatrzymał, że nie wybuchły walki z 32. brygadą Khamisa, której koszary znajdują się niedaleko Janzouru. Jednak w pamięci cały czas miałam rozmowę z Dorotą, która dzień wcześniej mówiła mi, że jej syn znowu idzie na front (a przypominam, że nie walczył po "jedynej słusznej" stronie). Przez następne dwa dni nie mogliśmy się z nikim skontaktować - telefony nie działały, a my nie wiedzieliśmy nic poza tym, co pokazywali w telewizji. Gdy w końcu udało mi się dodzwonić do Doroty i dowiedziałam się, że jednak jej syn został w domu, poczułam jak wielki kamień spada mi z serca.

Przez następne kilka dni w Trypolisie toczyły się regularne walki, w końcu jednak miasto zostało zdobyte. Jakiś czas później ustały też walki w ostatnich dwóch miastach - Bani Walid i Sirte, a symbolicznym zakończeniem konfliktu była śmierć Kadafiego. 23 października tymczasowe władze ogłosiły wyzwolenie kraju.


Brzmi pięknie, w praktyce niestety nie do końca jest różowo. W Trypolisie jest nadal drogo i niezbyt bezpiecznie. Codziennie po zmroku słychać strzały, i nie zawsze są to strzały na wiwat. Wydaje się, że największym w tym momencie zagrożeniem są uzbrojone bandy, które przed powrotem w rodzinne strony korzystając z bezprawia chcą jak najwięcej wynieść z wizyty w stolicy. Niektórym z rebeliantów tak się spodobało w Trypolisie, że postanowili pomieszkać w willach po obcokrajowcach, i teraz nie chcą się wyprowadzić. Ba, ponoć tak się rozzuchwalili, że nawet słonia z ZOO ukradli. Nasze rzeczy rewolucję przetrwały - już po wyzwoleniu Trypolisu udało nam się przeprowadzić je do guesthousu firmy.

W największym niebezpieczeństwie są czarnoskórzy mieszkańcy Trypolisu, którzy mogą zostać zabici za  kolor skóry - bo przecież czarny to pewnie "najemnik" Kadafiego. Mimo wszystko życie powoli wraca do normy, można kupić benzynę, firmy zaczynają wypłacać pensje, woda, prąd, połączenia internetowe i telefoniczne działają a od stycznia dzieci mają wrócić do szkół. Obcokrajowcy powoli zaczynają myśleć o powrocie, kilka dni temu zniesiono No Fly Zone, niektóre linie lotnicze zaczęły już regularne loty do Trypolisu (choć na razie na wojskowe lotnisko Mitiga a nie na międzynarodowe), a od grudnia loty będą już codziennie.

Przed nowymi władzami stoi trudne zadanie, zanim zbudują kraj na nowo, muszą go rozbroić. Trzymam kciuki, żeby im się udało. Co dalej? Czy Libijczyków czeka świetlana przyszłość czy wojna domowa? Libia jest krajem na tyle specyficznym, że wszelkie prognozy przypominają trochę wróżenie z fusów. Na pewno jest to temat na osobnego posta:)

środa, 11 maja 2011

Co się dzieje w Libii - szybki przegląd źródeł mniej lub bardziej wiarygodnych

W polskich mediach Libia już się prawie nie pojawia. No, może poza artykułem na gazecie o spekulacjach włoskiej La Stampy na temat śmierci Kadafiego. Tego typu plotki pojawiają się zresztą w sieci od paru dni coraz częściej.
W Libii oczywiście nadal dzieje się dużo, więc postanowiłam wrzucić tu kilka linków, jakby ktoś chciał wiedzieć gdzie znaleźć najświeższe niusy z frontu.
Główne źródła informacji, z których korzystamy to blog na AlJazeerze i strona http://feb17.info/. Na tej drugiej wczoraj pojawił się dość wyczerpujący opis aktualnej sytuacji w Trypolisie. Ciekawa, choć nie wiem do końca na ile wiarygodna jest też opozycyjna gazeta http://www.brnieq.com/ (trzeba się niestety wspomagać translatorem). Poza tym oczywiście twitter, facebook i youtube, na którym można obejrzeć np jak wyglądają kolejki do stacji benzynowych, choć starannie trzeba filtrować pojawiające się na tych portalach sensacje.
A jakby ktoś chciał poczytać sobie o co w ogóle chodzi i jak od początku przebiegał konflikt polecam timeline przygotowany przez Reutersa a także wyemitowany niedawno przez AlJazeerę  film o początkach rewolucji w Benghazi i o Mohammadzie Nabbousie, dziennikarzu, który próbował stworzyć pierwszą wolną telewizję libijską. Dość długie, ale zdecydowanie warte obejrzenia.

piątek, 29 kwietnia 2011

Odcienie szarości czarno-białej wojny

Na wojnach tak to zwykle bywa, że są "dobrzy" i są "źli". Tym pierwszym kibicujemy, z porażek tych drugich się cieszymy i życzymy im jak najgorzej. Proste, prawda? 

Ostatnio przyśniła mi się Dorota, a jako że sen był dość ciężki i nieprzyjemny zadzwoniłam zapytać czy wszystko u nich w porządku.

Dorota poza Helą i Bisią, o których pisałam wiele razy, ma syna. Najukochańszy, stawiany przez Dorotę - po arabsku - ponad córkami, najstarszy z całej trójki, jest wzorowym studentem akademii wojskowej. 

No i właśnie dzisiaj tego syna wysyłają na front, do Misuraty.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Decisions, decisions

Dużo się ostatnio u nas dzieje. Jedną z wielu decyzji, którą niedawno musieliśmy podjąć była jechać czy nie jechać po samochód. Plusy - samochód tu będzie bezpieczniejszy niż tam, przy okazji przywieziemy trochę rzeczy, i zrobimy sobie krótkie wakacje. Minusy - koszty, transport z Janzouru do granicy i sam przejazd przez granice obarczone sporym ryzykiem, a poza tym ceratki na polskim rynku nie ma więc może być problem jak się coś w niej zepsuje.
Głowiliśmy się cały weekend, rozpatrywaliśmy wszelkie za i przeciw, i ustaliliśmy że jedziemy. W poniedziałek z rana zadzwoniliśmy do Libii zacząć załatwiać formalności i usłyszeliśmy ofertę nie do odrzucenia. W ciągu 10 minut podjęliśmy decyzję: sprzedajemy. Oczywiście, jak to w Libii bywa, nic nie jest pewne do ostatniej chwili - wszystko zależy od tego czy kupującemu uda się zarejestrować samochód - urzędy w Trypolisie jeszcze w czasach pokoju marnie działały, teraz załatwienie czegokolwiek nie lada wyczynem... No ale jesteśmy dobrej myśli.

W ogóle samochody w Libii stały się nagle chodliwym towarem, Libijczycy chyba nie wierzą, że dinary po rewolucji będą wiele warte, więc nie mając zbyt wielu sposobów na inwestowanie pieniędzy (a waluty kupić nie sposób) wolą się pozbyć gotówki kupując coś, co da się potem łatwo zbyć: w ten sposób nasi byli sąsiedzi sprzedali swoją ceratkę razem z nami, temu samemu człowiekowi, a inni znajomi dostali ofertę na swój samochód ale w końcu uznali że go ściągną.


Z innej beczki, rozmawiałam z Dorotą. Na pytanie "Co słychać" odpowiedziała "Samoloty i rakiety". Była u nas w domu - tym razem zalało dół, pękły wężyki zarówno w łazience jak i w kuchni. Okazało się przy okazji, że to poprzednie zalanie to też były popękane wężyki, tyle że na górze. Libijska bylejakość ściga nas nawet gdy nas tam nie ma.

Poza tym w telegraficznym skrócie: w Trypolisie znowu zaczyna brakować benzyny, krąży plotka (kolejna), że w maju mają się dogadywać (nie wiadomo dokładnie kto z kim, ale co to za różnica...), a żony Libijczyków, które zdecydowały się na ewakuację, a teraz próbują wracać, podobno mają zakaz wjazdu.

c.d.n.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Proza życia expata-uchodźcy

Jak widać na AlJazeerze nic nowego się nie dzieje. Raz na jakiś czas pojawiają się plotki, że tego czy innego dnia "coś" ma się wydarzyć. Od plotki o 17 lutego cała ta rewolucja się zaczęła, więc każdą nową traktujemy z należytym jej szacunkiem, ale jak widać, żadna nie miała jeszcze mocy takiej jak plotka numer 1. Najnowsza głosi, że dzisiaj ma się coś ruszyć w Trypku. Zobaczymy...

Tymczasem:

- brat Ahmeda został zlokalizowany, żyje, choć nie można się z nim skontaktować. Jakiś koleś był z nim zamknięty i jak go wypuścili to powiedział rodzinie, że z nim siedział. Koleś był żywy i w jednym kawałku, można więc mieć nadzieję, że brata Ahmeda też niedługo wypuszczą.

- zalało nam dom - pękł chyba zbiornik z wodą na dachu (choć do końca nie zrozumieliśmy co się wydarzyło) i zalało nam łóżko i materac Misia (czyli dwie osobne sypialnie na górze) a problem został wykryty jak woda zaczęła wyciekać z pod drzwi wejściowych (czyli co, tsunami przeszło przez pokoje, spłynęło po schodach i wypłynęło na zewnątrz?). Wysłani na ratunek Waleed z Aymanem, kierowcą od nas z firmy, wyciągnęli materace i wykładziny na zewnątrz żeby wyschły. Podobno da się je odratować.

- smutni panowie pojawili się pod firmą i interesowali się samochodem. Poza tym w okolicy coraz więcej samochodów znika - albo skradziona w tradycyjny sposób albo przez podszywających się (?) pod wojsko gości, którzy rzekomo konfiskują samochody na potrzeby reżimu. Jako że i tak po powrocie (inszallah) Pawłowi będzie przysługiwał samochód służbowy, zastanawiamy się poważnie nad ściągnięciem ceratki do Polski. Największy problem to wywieźć ją z Libii. Potem to już z górki - prom z Tunezji do Włoch i wycieczka przez Europę. Rozpatrywaliśmy też opcję z kontenerem. Cena porównywalna, a parę dni urlopu nam się przyda, więc szukamy jakiegoś dobrego last minute do Tunezji.

Następny apdejt bukrah*, inszallah:)

* bukrah - odpowiednik hiszpańskiego mañana :)

środa, 30 marca 2011

W Trypolisie cisza przed burzą?

Niektórzy twierdzą, że rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ jest godną potępienia Inwazją Na Libię. Ja mając do wyboru wyrzutnie rakietowe wycelowane w Misuratę i walące równo jak popadnie do spólki ze snajperami i samolotami strzelającymi do ludzi jak do kaczek vs samoloty bombardujące cele militarne czasem pewnie trafiające w jakiegoś Allahowi ducha winnego cywila, wybieram jednak to drugie rozwiązanie. Mało tego, uważam, że rezolucja przyszła jakieś 3 tygodnie za późno, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że jak na dzisiejsze polityczne standardy to i tak poszło błyskawicznie. Co z tego wyjdzie to nawet nie będę próbowała spekulować, Allah jeden raczy wiedzieć...

Z rozmów z naszymi znajomymi wynika, że w Trypolisie nadal panuje względny spokój, choć wszyscy szykują się na to, że będzie gorzej. Wprawdzie słychać strzały i wybuchy, wprawdzie można gdzieniegdzie natrafić na leje po bombach, ale głównym zmartwieniem tych osób, z którymi rozmawialiśmy jest jak zdobyć benzynę. Kolejki na stacjach benzynowych są na długie godziny stania a jednorazowo kupić można tylko kilka litrów. Na czarnym rynku cena paliwa doszła do 2,5 dinara (czyli więcej niż w Polsce!;). Jedzenie w sklepach jeszcze jest, choć mocno podrożało. Do tego od kiedy Kadafi rozdał broń ludziom na ulicach zrobiło się niebezpiecznie - pojawiły się uzbrojone bandy, napady rabunkowe są na porządku dziennym, strach wychodzić z domu.

Z drugiej strony w niektórych rozmowach słychać się echa propagandy Kadafiego: wszystko to zdrada, zachód się odwrócił, w nalotach giną dzieci i kobiety w ciąży. Ciekawe jak nas będą postrzegać jak wrócimy...

Jesteśmy w stałym kontakcie z Dorotą. Do Polski nie ma już po co przyjeżdżać, przynajmniej nie pilnie, Jej Mama umarła kilka tygodni temu.

Dowiedzieliśmy się też, że jeden z braci Ahmeda został aresztowany. Nie wiadomo gdzie jest ani co się z nim dzieje.

Kibicujemy rebeliantom, ale jednocześnie nie możemy nie zauważyć, że coraz wyraźniej widać cechy, na które u Libijczyków zawsze narzekaliśmy: brak myślenia o konsekwencjach i liczenie na to, że ktoś zrobi za nich. Ciekawie pisze o tym Mariusz Zawadzki w GW 26-27 marca, widać to też w relacjach dziennikarzy Aljazeery opisujących oczekiwanie rebeliantów, że Sarkozy zrobi wszystko za nich, a nawet pretensje, że koalicja robi za mało, przy jednoczesnym kompletnym braku zdyscyplinowania i podporządkowania się osobom, które próbują objąć dowództwo. Nienajlepiej to wróży samozwańczej Narodowej Radzie Libijskiej i przyszłości kraju w przypadku obalenia Kadafiego...

Tymczasem zaliczamy właśnie trzecie mieszkanie w ciągu półtora miesiąca, Miś poszedł do żłobka i chyba mu się podoba, choć po tygodniu musiał został w domu z glutem do pasa, Paweł doczekał się awansu, co mimo iż był to awans zapowiadany, trochę nas zaskoczyło, bo nie spodziewaliśmy się go póki pracujemy z Warszawy, no i nadal od rana do wieczora motywem przewodnim jest sytuacja w Libii - wiadomości, telefony, długie Polaków rozmowy (pozdrowienia dla kolegów z OSW;).

Zdajemy sobie sprawę z tego, że powrót, o ile w ogóle będzie możliwy, nie będzie prosty, nie będzie to już ten sam bezpieczny dla expatów kraj, pozostanie nam przeprowadzić się na strzeżone osiedle, wynająć ochroniarzy i mieć oczy dokoła głowy - mimo to nadal liczymy, że uda nam się tam wrócić wkrótce.

piątek, 11 marca 2011

Na południu bez zmian

Kilka dni temu nareszcie udało nam się skontaktować z Dorotą. Poza zapewnieniami, że u nich wszystko ok i że bardzo tęsknią za Misiem, powiedziała, że w Libii absolutnie nic się nie dzieje, że były jakieś protesty na wschodzie, ale już się uspokoiło, a to co pokazują media to stare zdjęcia sprzed lat... Zamurowało mnie kompletnie, nie wiedziałam czy mam przytakiwać czy opowiadać ze szczegółami o filmikach w internecie, już nie tylko wrzucanych przez rebeliantów, ale i przez zachodnich dziennikarzy, którym udało się dostać do Libii, o bombach, ostrzałach, konferencjach prasowych, na których sam Saif do spółki z tatusiem przyznają, że giną ludzie...na szczęście wyskoczył mi w voipie komunikat, że została mi minuta rozmowy, więc zapytałam jeszcze czy nie myśli o tym, żeby jednak przedostać się do Polski (możliwości ewakuacji nadal istnieją, mimo, że nasza ambasada się zwinęła) - powiedziała, że przyleci jak tylko przywrócą samoloty rejsowe i na tym zakończyłyśmy rozmowę.

Jestem w stanie zrozumieć dlaczego się nie ewakuowała. Ma trójkę dzieci i męża, spędziła tam ponad 20 lat, gdyby wyjechała nie wiadomo kiedy mogłaby wrócić. Nie warto ryzykować. Natomiast to co mówiła o zdjęciach, że to stare i nieprawdziwe kompletnie mnie wytrąciło z równowagi. Zwłaszcza, że mówiła to takim głosem, jakby święcie w to wierzyła. Dała się przekonać propagandzie Kadafiego? Przecież nawet jeśli w jej okolicy jest spokojnie, to musiała rozmawiać ze swoją siostrą, a ta mieszka w Tajourze, której nazwa zbyt często pojawia się w niusach...!

Następnego dnia zrozumiałam więcej. Zadzwoniliśmy do Ahmeda, jednego z naszych polskojęzycznych Libijczyków. Opowiedział o tym, że policja płaci za donosy. Że służby mają listy ludzi podejrzanych o współpracę czy nawet sympatyzowanie z opozycją i systematycznie tych ludzi likwidują: przychodzą w nocy, wywalają drzwi, wywlekają delikwenta i wywożą w nieznanym kierunku. Już trzech jego kuzynów w ten sposób "zniknęło". Do tego, dodał, jego jeszcze inny kuzyn pracuje w "telekomunikacji", twierdzi, że 70% rozmów z zagranicy jest podsłuchiwanych. Terror w najgorszym wydaniu...

Nie wierzę w teorie spiskowe. Wbrew temu, czym straszyła mnie czytelniczka w komentarzach pod poprzednim wpisem nie sądzę, żeby jakiemuś libijskiemu urzędasowi chciało się śledzić polskojęzyczne blogi i  robić problemy komuś za to, że krytykuje libijski sposób jazdy czy zaopatrzenie w sklepach. Dlatego pisałam na tym blogu dużo i szczerze, nie gryząc się zanadto w język. Ale pisałam też o naszych libijskich znajomych, czasem o ich poglądach, wymieniając ich z imienia. Polskich firm w Trypolisie nie jest dużo, łatwo się zorientować z której my jesteśmy, i kim są osoby przeze mnie opisywane. Podkreślę jeszcze raz, nie sądzę, żeby ktoś faktycznie zadał sobie tyle trudu. Ale jeśli istnieje cień ryzyka, że narobię komuś problemów, to zrobię wszystko, żeby tego uniknąć.

Stąd decyzja o chwilowym - inszallah - ograniczeniu dostępu do bloga. Mogłam wymazać twarze ze zdjęć i zmienić wszystkie imiona na Mahmud (akurat nie znam żadnego Mahmuda;), mogłam zawiesić zupełnie pisanie, w końcu zdecydowałam ograniczyć nieco zasięg;) Mam nadzieję, że sytuacja jakimś cudem szybko się uspokoi (czytaj: reżim upadnie a my wrócimy na stare śmieci) i będę mogła już otwarcie pisać co mi się żywnie podoba.

Rozmawialiśmy z innymi "naszymi" Libijczykami. Mustafa mieszkający w Zawii (tam gdzie w zasadzie codziennie toczą się walki) jednego dnia mówił, że jest strasznie, niebezpiecznie, i że się boją. Następnego, tonem drewnianym jakby ktoś mu przyłożył pistolet do skroni, zapewniał, że wszystko jest w porządku, że za dwa dni wróci do pracy, i podkreślał wielokrotnie, że nie potrzebuje żadnej pomocy. To było po przemówieniu pułkownika, że akceptowanie pomocy z zagranicy będzie karane... Ibrahim, który zawsze najbardziej krytycznie wyrażał się o reżimie, długo miał wyłączony telefon. W końcu jak się udało do niego dodzwonić to powiedział wprost, że się boi wychylać. Omar, ten który przechowuje nasz projektor, wyjechał do rodziny w góry. Mamy nadzieję, że jest bezpieczny, od soboty nie ma z nim kontaktu. 

Z drugiej strony nasz inny polskojęzyczny Libijczyk, Salem, zapewnia optymistycznie, że jest super, fantastycznie i neverbetter, benzyna potaniała, socjal jest lepszy niż był, co miesiąc po 500 dinksów na każdego członka rodziny (swoją drogą całe szczęście, że większość dinarów zdążyliśmy sprzedać, jak wrócimy to chyba nie będą zbyt wiele warte...), w sklepach wszystko jest, na lotnisku pusto, cła na wszystko zniesione, w ogóle żyć nie umierać. Z kolei nasz zastępca dyrektora w notce służbowej nie idącej do żadnych libijskich służb a jedynie do polskiego zarządu idzie w zaparte twierdząc, że NOC czyli National Oil Corporation pracuje - dzień jak co dzień, mimo że skądinąd wiemy, że od ponad trzech tygodni jest zamknięte na głucho...

Na pocieszenie dodzwoniliśmy się do Waleeda, który zapewnił nas, że domy stoją nieruszone, mamy też (o ile tylko działa internet) podgląd z firmowego monitoringu na samochody:)

Biała ceratka na zdjęciu z kamery 6 to nasza:)
Pozostaje nam czekać i mieć nadzieję na jakiś przełom. W końcu nie może to trwać wiecznie... Zaczynamy i kończymy każdy dzień wiadomościami z Al Jazeery, słyszymy dużo gróźb, zapewnień, że tak być nie może, Kadafi musi ustąpić, trzeba zamknąć przestrzeń powietrzną, trzeba to, trzeba tamto...bla, bla, bla...od słów do czynów!

PS Jakby ktoś miał do wynajęcia mieszkanie od początku kwietnia  na 1-3 miesiące (w zależności od rozwoju sytuacji) to proszę o kontakt! 

sobota, 26 lutego 2011

Rzeczy

Nadal z niepokojem obserwujemy wydarzenia w Libii, końca zamieszek nie widać, z jednej strony doniesienia o kolejnych zabitych, ale z drugiej coraz to nowe pęknięcia w murze zwolenników i współpracowników Kadafiego, i coś, czego wcześniej nie było: relacje zagranicznych korespondentów z Trypolisu! Zaczęło się od gościa z CNN, który po prostu przeszedł sobie przez granicę, a dzisiaj na Aljazeerze widziałam Saifa, syna Kadafiego, na konferencji prasowej!

Do tego wielu naszym znajomym udało się wrócić! Kasię i Staszka widziałam w tvn24, księdza Augustyna na gazecie, przeczytałam relację z powrotu Polimexu z Garabuli (pierwsze miejsce pracy Pawła, 3 lata temu). Zostało jeszcze kilka osób w ambasadzie, część ma wracać w ciągu najbliższych paru dni, no i jeszcze ci, którzy są tam na stałe. Nadal nie udało nam się skontaktować z Dorotą...

Miś w Waleedem, właścicielem naszego domu
Nasi wracali we wtorek.
Na lotnisku byli wczesnym popołudniem, okazało się, że samolot ukraiński, którym chcieli lecieć, odlatuje dopiero następnego dnia. Udało im się dostać na listę holenderskiego samolotu wojskowego, który odleciał w końcu koło 23.
Do samolotu pozwolono im zabrać tylko bagaże podręczne, więc wszyscy się na szybko przepakowywali, zostawiając swoje rzeczy (a przy okazji naszego laptopa) w magazynach KLMu.
O 3 w nocy dostałam smsa, że są w Eindhoven, stamtąd pociągiem do Amsterdamu, 2 godziny w hotelu i znowu samolot, tym razem do Polski.

 Po raz trzeci w ciągu ostatniego roku wszechświat daje nam do zrozumienia, że nie powinniśmy za bardzo przywiązywać się do rzeczy. Dwa razy nas okradziono, raz w Libii, raz w Polsce, w obu przypadkach na szczęście straciliśmy niewiele, ale nadal, było to dość nieprzyjemne uczucie...a tym razem zostało nam tyle, co zostawiliśmy w Polsce (mało), plus to, co spakowaliśmy na 2 tygodnie urlopu, czyli absolutne minimum, żeby mieć dużo miejsca w bagażu na podróż powrotną. Czy nasze rzeczy przetrwają czy nie, tego nikt nie wie. Paweł od początku mówił, że już się ze wszystkim pożegnał, ja jeszcze mam resztki nadziei, choć ta resztka gwałtownie się kurczy po przeczytanej niedawno w sieci informacji, że po Janzourze (czyli w naszej okolicy) krąży banda uzbrojona w miecze (!) i okrada domy.

Centrum Trypolisu
kolejne miejsce, które wczoraj widziałam w TV
Dziwne to uczucie w jednej chwili pogodzić się z faktem, że nasze ubrania, laptop, płyty, sprzęty, misia ubrania i zabawki i co tam jeszcze zostawiliśmy (a było tego trochę) mogą już do nas nie wrócić. Choć póki co samochód z rzeczami pod firmą jeszcze stoi (w końcu się do czegoś przydał monitoring!). A KLM ma na dniach wysłać pozostawione na lotnisku klamoty do Europy, wiec jest szansa na odzyskanie laptoka.

No ale to tylko rzeczy, jak uda się je odzyskać, będzie super, jak nie - jakoś przeżyjemy. Ważne, że jesteśmy bezpieczni, że nasi znajomi są bezpieczni, i że mamy przyjaciół, którzy potrafią nam osłodzić te chwile niepewności - dziękujemy Wam za spieniacz do mleka i za wielki wór ubranek i zabawek dla Misia! Jesteście kochani!

PS Na razie zostajemy, plan jest taki, że na miesiąc, będziemy pracować w warszawskim biurze. Co się stanie dalej zależy od rozwoju sytuacji, ale mamy nadzieję, że pod koniec marca uda nam się wrócić.

wtorek, 22 lutego 2011

Trypolis w ogniu

Sklep z portretami "wodza",
pewnie już nie istnieje
Klika dni temu Przemek na fejsbuku napisał "Trypolis w ogniu", chwilę potem dodał, że to żart oczywiście i nic się złego nie dzieje. Niepotrzebnie, wszyscy wiedzieli, że żartuje, wprawdzie w Bengazi już było gorąco, ale nadal nikt w najgorszych nawet snach nie przewidywał, jak się sytuacja rozwinie...

A miało być tak pięknie. Mieliśmy przyjechać do Polski, pobiegać po sklepach, pospotykać się ze znajomymi, iść do kina, ponarzekać na mrozy i po dwóch tygodniach wrócić do Libii. Tymczasem większość czasu spędzamy oglądając na przemian Aljazeerę, w obu wersjach językowych, tvn24 na którym Libia powolutku spada do drugiej ligi niusów, i na fejsbuku / tweeterze / wszelkich innych stronach mogących przybliżyć nam chociaż trochę sytuację w Trypolisie. 

Butelki - centrum Trypolisu

Rewolucje w Tunezji i Egipcie śledziliśmy jednym okiem, z uprzejmym zainteresowaniem ale nie poświęcając im dużo więcej uwagi niż dajmy na to zmianom w komunikacji miejskiej w Warszawie. Gdy zaczęły się zamieszki w Bengazi z pewnym niepokojem słuchaliśmy doniesień, ale nadal nie traktowaliśmy tego zbyt osobiście. Bengazi jest jakieś 1000 km od Trypolisu i zawsze było traktowane jak zupełnie odrębne państwo, inni ludzie, inna mentalność, zawsze przeciwni Kadafiemu i przez to przez niego zaniedbywani, jeśli ktokolwiek w Libii miał protestować to oni.
 
Jak Kadafi wydał rozkaz strzelania do tłumów stało się jasne, że nie ma odwrotu, Trypolis zaczął protestować, a my przed telewizorem i komputerem śledziliśmy rozwój wydarzeń. Cień nadziei, że Saif, który do tej pory był postrzegany jako "mądrzejszy" z synów, i czasem nawet miewał postępowe pomysły, zdoła przejąć władzę, rozmył się po jego żałosnym przemówieniu. Liczymy na to, że armia odwróci się od "lidera", pojawiają się informacje, że kilka samolotów odmówiło strzelania do ludzi, że jacyś oficerowie nawołują do dołączenia się do ludu, a mimo to Aljazeera pokazuje kolejne płonące budynki, kolejne rozczłonkowane ciała, donosi o kolejnych miejscach gdzie do ludzi strzela się jak do kaczek.

Miś z Dorotą i Helą

O tym wszystkim można przeczytać w internecie. 

Tyle że dla nas to za mało. Chcemy wiedzieć więcej. Kiedy przylecą nasi koledzy z pracy - zostało 7 osób (wliczając członków rodzin), mieli wracać dzisiaj czarterem, ale samolot nie dostał pozwolenia na lądowanie, więc nadal czekają, będą się próbowali wbijać do jakiegoś ukraińskiego samolotu i jak wszystko dobrze pójdzie, to może uda im się przylecieć, chociaż krążą plotki, że nie tylko przestrzeń powietrzna nad Libią jest zamknięta, ale też przed lotniskiem, zamkniętym na klucz, tłoczą się tysiące ludzi. Co z Dorotą, Helą i Bisią? Czy są wśród tych 30 osób, które zgłosiły się do ambasady z prośbą o pomoc w ewakuacji? Komórki nie działają, więc nie sposób się do nich dodzwonić... Co z naszymi znajomymi Libijczykami? W Tajourze były bardzo poważne zamieszki - czy u Ahmeda i Wioli wszystko w porządku? A bracia Ahmeda? Mam nadzieję, że nie poszli protestować... Co z Waleedem,  
Hotel Corynthia
w centrum Trypolisu
właścicielem naszych domów? Piotrek i Marta nie zdążyli mu nawet powiedzieć, że wyjeżdżają, i że domy zostają puste. Paweł rozmawiał wczoraj z Omarem, bardzo sympatycznym kolegą z pracy, zawsze uśmiechniętym i żartującym, mówił, że nie śpią po nocach i że się boją... A Ibrahim? Zawsze najbardziej otwarcie krytykował Kadafiego, czy dołączył się do protestujących? A jego żona lekarka, czy właśnie opatruje kolejnych postrzelonych, w szpitalu, w którym pracuje, a do którego właśnie Ibrahim zawiózł nas kiedyś z chorym Misiem? Zawię ostrzeliwują z samolotów - co z Mustkiem? Może i nie jest naszym najulubieńszym Libijczykiem, ale i tak się niepokoimy. Jak Zawia, to czy dotrą do Janzouru? Przecież to tylko 40 minut jazdy, dla samolotu mniej... Co u pozostałych, z ambasadą miałam kontakt, konsula słyszeliśmy w telewizji, expaci chyba wszyscy bezpieczni, jakby jakiemuś obcokrajowcowi się coś stało, pewnie byśmy o tym usłyszeli, ale Libijczycy...? Co z naszym domem? Znajomi zgarnęli co się dało, wrzucili do samochodu i postawili samochód pod firmą...Co z firmą? Czy fakt, że jest w otoczeniu rezydencji ambasadorów sprawia, że jest tam bezpieczniej, czy wręcz przeciwnie?

Jesteśmy spragnieni każdej wiadomości, miejsca, których nazw nie kojarzymy sprawdzamy na google mapsach, oglądamy niezliczone ilości rozmazanych filmików, w których próbujemy dostrzec znajome okolice...

Skwerek, na którym ostatnio jedliśmy lody.
Widzieliśmy filmik z tego miejsca sprzed kilku dni,
wygląda zupełnie inaczej...
Codziennie rano włączam komputer i telewizor (tak, ja, kto by pomyślał!), z nadzieją, że usłyszę, że to już koniec, Kadafi nie żyje, armia stoi po stronie ludzi, teraz zacznie się odbudowa zniszczeń i martwienie się co dalej, tymczasem każdy dzień przynosi coraz więcej ofiar i coraz straszniejsze obrazy - zdjęcia kraju ogarniętego wojną.. Mam nadzieję, że to już niedługo. I mam nadzieję, że uda nam się tam wrócić. Nie tylko po rzeczy, które zostawiliśmy, a jest ich sporo. Libia nie jest krajem idealnym, o czym już nie raz tu pisałam, ma kupę wad, i bywa do bólu irytująca. Ale zdecydowaliśmy się tam zamieszkać, spędzić tam kilka lat i tego postanowienia się trzymamy. Te 9 miesięcy, które do tej pory tam spędziliśmy to wystarczająco dużo, żeby zacząć traktować Libię jako nasz drugi dom, i żeby ze ściśniętym gardłem oglądać coraz to nowe doniesienia... 

niedziela, 20 lutego 2011

A jednak...

Tak, wiem, myliłam się.
Grubo, z tego co widzę w niusach.
Marne to pocieszenie, ale nie ja jedna - z osób, z którymi rozmawiałam, nikt nie wierzył, że cokolwiek się stanie. Nawet jak zaczęły się protesty w Bengazi, w dzień naszego wylotu do Polski, nikt nie przypuszczał, że dotrą one do Trypolisu. Bengazi zawsze było bardziej niepokorne niż Trypolis, a mieszkańcy tych dwóch największych miast Libii nigdy za sobą nie przepadali.
No i nikt nie przypuszczał, że przywódca zareaguje tak jak zareagował. Strzelając do protestujących bez ostrzeżenia.

Wiem niewiele więcej niż można znaleźć w internecie - oficjalnie mówi się o ponad setce zabitych, nieoficjalnie wiadomo, że może być ich dużo więcej. Najgoręcej jest w Bengazi i okolicach, ale zachód kraju, w tym Trypolis, też zaczyna dołączać się do protestów. Internet przez chwilę nie działał, ale teraz działa, choć portale społecznościowe są zblokowane. Pojawiają się informacje o tym, że policja i wojsko wycofują się, aby ustąpić miejsca płatnym najemnikom z innych krajów. Ambasada wysyła kolejne ostrzeżenia. Szpitale i kostnice są pełne, Aljazeera pokazuje regularną strzelaninę na ulicach Bengazi...

Tymczasem libijska telewizja w wiadomościach informuje przede wszystkim o tym, że pułkownik rozmawiał z prezydentami Mauretanii i Algierii (ale o czym to już nie mówią), spotkał się tez z ludźmi w Nalucie (pokazują dumnie siedzącego lidera i salę pełną facetów skandujących, że "naród chce Muammara na przywódcę" i temu podobne hasła), potem kolejne dwa spotkania (scenariusz taki sam, tylko pułkownik nie siedzi a stoi i macha niczym Sophia Loren, ewentualnie przepycha się przez tłum pozwalając czasem uścisnąć albo i ucałować sobie dłoń komuś z wiernych "fanów" - w tej roli głównie kobiety z dziećmi na rękach). Poza tym pokazują migawki z wieców poparcia i jeszcze więcej wieców poparcia, włącznie z (niewielką) demonstracją na Placu Zielonym. Pani prowadząca podkreśliła, że takie demonstracje odbyły się "w wielu miejscach" - i faktycznie, pokazali jeszcze dwie, na każdej skandowano dokładnie to samo jedno hasło (na co zwróciłam uwagę nie znając arabskiego). Potem były jeszcze zdjęcia z demonstracji w Stanach, i do tego filmiki z pułkownikiem z czasów kiedy był piękny i młody, skandujące tłumy i migawki z najpiękniejszych miejsc w Libii (zdążyliśmy rozpoznać chyba Club8, zamknięty dla zwykłych Libijczyków) i tak przez prawie pół godziny. Mocno, mocno żałosne...

Wspominają też o niepokojach, pokazując jakiś spalony budynek i latające papiery, i mówiąc, że do "zniszczeń i podpaleń" przyczyniają się ludzie z "zagranicznej siatki", wśród nich pracownicy firm zagranicznych. W jednej z rządowych gazet dodano, że to Turcy, Syryjczycy, Palestyńczycy, Tunezyjczycy i Egipcjanie. Inspirować ich mieli oczywiście Syjoniści...

Nasi jedni znajomi z pracy, dzieciaci i ciężarni, którzy i tak mieli się zwijać za kilka tygodni, pakują się w pośpiechu i jutro wracają do kraju, zadzwonili tylko do nas zapytać, co nam zapakować do samochodu, który na wszelki wypadek wywiozą pod firmę - nasze domy stoją dość samotnie, ale za to przy samej autostradzie, więc jakby ktoś chciał je splądrować, to nawet nikt tego nie zauważy. Reszta póki co zostaje, samoloty pełne obcokrajowców nadal przylatują do Trypolisu, szkoła amerykańska też normalnie działa. Niektóre firmy zaczynają ewakuować pracowników, inne jeszcze zostają na posterunku. Inna znajoma Polka wraz z dziećmi też wraca, bo firma nie chce brać odpowiedzialności za rodziny pracowników. Jej mąż ma się tymczasowo przeprowadzić do biura...

My mamy bilet powrotny na 2 marca, a 4 marca tracą ważność nasze wizy re-entry, co oznacza, że jak nie wrócimy do tego czasu, to potem możemy mieć problem.

Póki co czekamy na rozwój wydarzeń. Ciężko mi wymyślić co się stanie dalej. Pułkownik otwierając od razu ogień do ludzi chyba nie do końca trzeźwo myślał. Długie lata wkupywania się w łaski zachodu w jednym momencie poszły na marne. Mógł zamieść to pod dywan, pozamykać krzykaczy, zrobić to co robił przez lata czyli zlikwidować ich po cichu... Zatrudniając najemników spoza Libii też strzela sobie w stopę - płacić obcym (wg różnych doniesień 20-30 tys dolarów od łebka) za to żeby zabijali Libijczyków - kiepskie posunięcie.

Teraz już się nie da udawać przyjaciela Zachodu przestrzegającego praw człowieka...

Ciekawa jestem jak to się skończy. Jak i kiedy zareaguje Zachód. I co dalej. Trzymam kciuki, żeby jakimś cudem Libijczykom udało się osiągnąć swój cel. I żeby nam się udało tam bezpiecznie wrócić.

Maciek, Przemek i ktokolwiek mnie tam jeszcze czyta (póki internet działa), zachęcam do komentowania, i trzymajcie się tam!

PS. Ciekawą i słuszną uwagę usłyszałam wczoraj w telewizji - rewolucji w Libii nie można nazwać rewolucją. Pułkownik zawłaszczył to określenie, "rewolucja" w Libii trwa od 41 lat.

wtorek, 15 lutego 2011

Rewolucja - dyktatury 2:0

Myślałam, że już nie będę na ten temat pisać, ale się nie udało;)
W Tunezji i Egipcie już po herbacie, protesty w Algierii zostały zauważone przez świat (podobno to nie jest tak, że oni zaczęli protestować zainspirowani ostatnimi wydarzeniami - to bardzo rozmanifestowany kraj i co chwila są tam jakieś demonstracje), a u nas...no właśnie. U nas niby cisza, ale jak się dobrze wsłuchać, to nie jest tak zupełnie spokojnie.
Ludzie zdają sobie sprawę z tego co się dzieje u sąsiadów, i trochę jest im głupio, że wszyscy obalają swoich dyktatorów, a pułkownikowi we wrześniu stuknęło 41 lat u władzy i końca nie widać. Nie ma co się oszukiwać, lubiany przez wszystkich to on nie jest, co bardziej wykształceni Libijczycy wprost mówią, że go nienawidzą, wypominają krzywdy sprzed lat (teraz jest spokój, ale przez lata libijska rewolucja pochłonęła sporo ofiar, każdy ma jakiegoś wujka, którego zabito, uwięziono czy wywieziono w nieznane miejsce), i mają wielki żal, o to, że zamiast inwestować petrodinary w rozwój kraju, topi się ją w Wielkiej Sztucznej Rzece... Choć z drugiej strony ci sami ludzie w następnym zdaniu powiedzą, że kogo trzeba trzyma za mordę i przynajmniej jest spokój i nie ma terroryzmu.
Kadafi na wszelki wypadek obiecał wszystkim dorosłym Libijczykom (18-40 lat o ile dobrze pamiętam) nieoprocentowane pożyczki do 100 000 dinarów, które będą spłacane ratami nie większymi niż 100 (!) dinarów miesięcznie. Czy to mu pomoże? Ciężko wyczuć.
Z różnych źródeł słyszeliśmy, że "coś" może wydarzyć się 17 lutego, od plotek wśród expatów, poprzez doniesienia prasowe, po rozmowy przy lanczu z naszymi libijskimi kolegami z pracy. W internecie można znaleźć informacje, że opozycja (?) planuje "Dzień gniewu".
Dlaczego właśnie wtedy? 17 lutego to rocznica wydarzeń z 1987 roku, kiedy to powieszono kilku obrońców praw człowieka, a także z 2006 kiedy skazano (i w zależności od źródła rozstrzelano lub uniewinniono) protestujących przeciwko karykaturom proroka przed włoskim konsulatem w Benghazi. Do tego 17 lutego odgórnie organizowane są marsze poparcia dla władzy, koleżanka nam opowiadała, że jak jeszcze chodziła do szkoły to wożono ich na te marsze autokarami - coś w stylu pochodów pierwszomajowych, choć w tym roku ponoć właśnie ten pochód odwołano.
Nasi koledzy z pracy zdają sobie sprawę, że nie ma nikogo, kto mógłby przejąć władzę. Część z nich jednak, nie widzi w tym większego problemu, dla nich problemem jest pułkownik, jego postrzegają jako całe zło, i uważają, że jak się go pozbędą, to wszystkie inne problemy same się rozwiążą. Niebezpieczne to myślenie, i obawiam się, że tak myślących może być więcej.
Z drugiej strony można się zastanowić, jakby wyglądał "marsz milionów" w Libii: Libijczyków jest według różnych szacunków od 5 do 6 milionów. Przeciętna libijska rodzina ma 3 i więcej dzieci. Kobiety protestować na pewno nie będą, więc zostają powiedzmy niecałe 2 miliony potencjalnych manifestantów (bardzo optymistycznie licząc i zakładając, że wszyscy są przeciwko liderowi, co jest mocno wątpliwe). A wszystko to w kraju o powierzchni ponad 5 razy większej od Polski.
Żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie, to jest jeszcze drugie 5 milionów mieszkańców Libii, to obcokrajowcy: około miliona Egipcjan i Tunezyjczyków (chwilowo pewnie mniej, pojechali wspierać własne rewolucje), jakieś 500 tysięcy zachodniaków, Wietnamczyków, Pakistańczyków, Hindusów itp, i jakieś 3 miliony czarnych głównie z Czadu, Nigerii, Nigru, Mali i Sudanu. Trudno powiedzieć, jak te 3 miliony zachowałyby się gdyby cokolwiek się działo. I trudno powiedzieć, a dla nas jest to kwestia kluczowa, czy biali expaci byliby bezpieczni...szczerze mówiąc, może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale mam poważne co do tego wątpliwości...
Co by było gdyby faktycznie do czegoś doszło? Szczerze mówiąc ciężko mi to sobie wyobrazić. Scenariusze które przychodzą mi do głowy to a/ pułkownik się wkurza i przykręca śrubę, b/ jakimś cudem dyktator zostaje obalony i...no właśnie, i co wtedy? Nie wiem, nic (pozytywnego) nie przychodzi mi do głowy (jak ktoś ma jakieś teorie to niech się podzieli), i chyba mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, przynajmniej póki tu mieszkamy, a jeszcze przez chwilę zamierzamy tu posiedzieć.

Tymczasem 17 lutego mieliśmy lecieć do Polski, ale prezesostwo też o "Dniu Gniewu" słyszało i zasugerowało, żeby bilet przełożyć, co też z chęcią zrobiliśmy, bynajmniej nie z obawy przed rewolucją:) Więc lecimy już jutro!!!

PS. Co ciekawe, zaczęła się też pojawiać druga data ewentualnych protestów - 2 marca - czyli data naszego powrotu. No ale tego już przełożyć nie możemy, nasze wizy są ważne do 4 marca...;)
PS2. Na urodziny proroka w końcu dostaliśmy wolne, była to decyzja narodzona w niedzielne popołudnie w ciężkich bólach i pod naszą silną presją;)

wtorek, 8 lutego 2011

Urodziny proroka

Mam taką koleżankę (Monia, buziaki!), która co roku w styczniu siada z kalendarzem i planuje urlopy na cały rok, z uwzględnieniem wszelkich świąt i długich weekendów. U mnie planowanie zaczyna się zwykle na 2-3 miesiące przed (o ile mówimy o kilkutygodniowej wyprawie) albo 2-3 tygodnie (w przypadku dłuższych weekendów).

W Libii oczywiście tak łatwo nie jest;) Dodatkowych dni wolnych (poza zwykłymi weekendami czyli piątkami i sobotami) jest niewiele.

Święta muzułmańskie są ruchome i wyliczane na podstawie obserwacji księżyca (w dzisiejszych czasach wspieranej technologią), wspólne dla całego świata arabskiego. Oprócz oczywiście LibiiJ

Baran w drodze na swoje święto
Kalendarz świąt dla muzułmanów wyznaczany jest przez Arabię Saudyjską. Ale to, czy Libia daty te uzna czy nie, zależy od aktualnych stosunków miłościwie nam panującego z Saudyjczykami, względnie po prostu od jego widzimisię. W praktyce wygląda to tak, że wszystkie święta ogłaszane są dzień lub dwa wcześniej w telewizji. Libijczycy oczywiście kręcą nosem, i często świętują tak, jak księżyc i Saudyjczycy nakazali, niemniej jednak dni wolne od pracy ustalane są odgórnie. A jak jeszcze święto zahacza o weekend, to dochodzi kolejny element – czy pułkownik przesunie i da dodatkowy dzień czy nie, a jak przesunie, to w którą stronęJ

Rzecz dotyczy nie tylko świąt religinych. Pod koniec zeszłego roku był w Trypolisie Szczyt Europejsko-Afrykański. Oczywiście planowany z dużym wyprzedzeniem. Co z tego, skoro tydzień wcześniej zaczęto mówić, że chyba ogłoszą wolne. Dyskusje czy ogłoszą czy nie ogłoszą, czy 1 dzień czy 3, toczyły się do ostatniej chwili. Do tego krążyły pogłoski, że dla bezpieczeństwa delegatów będą zamknięte niektóre drogi. Zachodnie firmy nie wytrzymały napięcia i odgórnie zarządziły 3 dni wolnego dla swoich pracowników. Koniec końców wolnego nie było...

Z grubsza libijski kalendarz wygląda tak (za http://www.wordtravels.com, moje dopiski kursywą):

2011
Independence Day
24 Dec
Day of Ashura
15 Dec - 16 Dec
Ramadan
1 Aug - 30 Aug
Mawlid al-Nabi
14 Feb - 15 Feb
Eid al-Fitr  -(koniec Ramadanu - 3 dni)
30 Aug
Eid al-Adha (święto barana- 3 dni)
6 Nov
Islamic New Year (Al-Hijra/ Muharram)
26 Nov
Day of Mourning
26 Oct
Revolution Day (National Day)
1 Sep
American Evacuation Day
11 Jun
British Evacuation Day
28 Mar
Jamahiriya Day
2 Mar

Wolne (licząc od czerwca zeszłego roku) mieliśmy oba Eidy i chyba dzień rewolucji, o pozostałych zwykle się mówi i nigdy do końca nie wiadomo...

A piszę o tym dlatego, że właśnie wysłałam maila o spotkaniu, które ma się odbyć w poniedziałek. 5 minut później przyszedł jeden z naszych Libijskich współpracowników powiedzieć, że w poniedziałek są urodziny proroka, i możliwe, że będzie wolne. 
Może dzień. 
Może dwa. 
A może wcale. 
I jak tu cokolwiek planować???

poniedziałek, 7 lutego 2011

Deszczowe dylematy

libijski deszcz
Ostatnie dni upłynęły nam wyjątkowo nijak. Deszcz padał i padał i padał powodując kałuże i jeziora, przez które nasza biedna ceratka ledwo przepływała, temperatura spadła do nieprzyjemnych 13 stopni, zmuszając do chodzenia po domu w dwóch bluzach i dodatkowych skarpetkach, do urlopu cały czas jeszcze daleko, i nawet zupa gulaszowa z wielbłąda nie poprawiła nam humoru (wielbłąd smakował zupełnie jak wołowina – o ile oczywiście nam się nie pomyliło i nie wyjęliśmy z zamrażalnika wołowiny zamiast wielbłąda;) Na szczęście dzisiaj niespodziewanie wyszło słońce, i dobrze, jeszcze dzień deszczu i ceratkę musielibyśmy wymienić na amfibię, żeby w ogóle do domu dojechać!

Nasz obecny dom
Zdecydowaliśmy jakiś czas temu (i ostatnie chłody tylko nas w tym postanowieniu utwierdziły), że będziemy szukać nowego domu. Mamy czas – obecny dom wybierany był na zasadzie „byle szybciej” bo mieszkanie w guesthousie było nieco uciążliwe, więc wybraliśmy pierwszy lepszy w znośnej cenie. Nie to żebyśmy trafili źle, cena okazała się całkiem okazyjna jak na taki dom, duży, ładny, z zadbanym terenem, tylko po prostu chyba nie do końca jesteśmy targetem, nie mamy stada dzieci żeby go zapełnić:) Tym razem chcemy znaleźć coś naprawdę fajnego – mniejszego (żeby łatwiej było ogrzać), przytulniejszego (wielkie przestrzenie, białe ściany i kamienne posadzki nie sprzyjają przytulności), parterowego (jeden guz na Misia czole z bliskiego spotkania ze schodami nam wystarczy) i jasnego (domy libijskie mają generalnie malutkie przyciemnione okienka i nawet jak się zapali wszystkie światła to jest jakoś ciemno). No i oczywiście nadal chcemy mieć basen, a co:) Z doświadczenia wiemy też, że lepiej wynająć dom nowy niż używany, bo "data przydatności" wielu sprzętów (jak wspomniany już kiedyś prysznic) upływa szybciej niż woda w Żółtej Rzece;) 

Z tego co widzieliśmy do tej pory wnioskujemy,  że nie będzie łatwo. Ale ostatnio, przy zupełnie innej okazji, poznaliśmy pewnego Libijczyka, mieszkającego w domu prawie idealnym. Dom jest wprawdzie ogromny, ale parterowy, sporo w nim drewnianych elementów, ściany są pomalowane na różne przyjazne kolory, ma duże okna, także w kuchni (u nas w kuchni okien nie ma, nie ma też żadnego oświetlenia podszafkowego, więc w pochmurny dzień jest okropnie ciemno), między częścią mieszkalną a czymś co chyba było sypialnią dla gości było częściowo przeszklone przejście z widokiem na basen, i wszystko to urządzone ze smakiem, mocno po europejsku. Nasz nowy przyjaciel chwalił się, że wynajmował ten dom przez jakiś czas pewnej zachodniej firmie, która, jak podejrzewamy, zostawiła mu te meble w spadku. Wszystko to na sporym terenie, w niezłej okolicy.
Kuchnia, tu akurat w słoneczny dzień:)
Gdy zachwyceni zapytaliśmy czy nie ma przypadkiem drugiego takiego do wynajęcia, okazało się, że pan jest przedsiębiorcą budowlanym i bardzo chętnie nam taki wybuduje (uzgadniając z nami wcześniej plany), i wynajmie za kwotę, jaką mu podaliśmy za dla nas akceptowalną. Basen oczywiście też będzie.

Propozycja kusząca, koleś twierdzi, że wybudowanie takiego domu zajmie mu 2,5 miesiąca (co znając tutejsze budownictwo rzeczywiście jest realne, choć oczywiście, jeżeli byśmy się zdecydowali, to wzięlibyśmy poprawkę na nieprzewidziane libijskie okoliczności), szczegółów ewentualnego kontraktu nie omawialiśmy (np na ile czasu chciałby nam go wynająć), niemniej jednak zastanawiamy się poważnie nad jego propozycją. Minusem jest to, że mielibyśmy dalej do pracy – trochę się rozbestwiłam od kiedy droga do biura zajmuje mi 7 minut, przestawienie się na 20 minut, albo i dłużej bo przebicie się przez Janzour i Siraj nie zawsze jest łatwe, trochę zniechęca, poza tym Dorota miałaby większy problem z dojazdem do Misia... 
Misia pokój z zabawkami - zdarzało nam się
mieszkać w mniejszych mieszkaniach:)
Dodatkowo nauczeni doświadczeniem wszelkie libijskie obietnice zawsze dzielimy conajmniej na dwa. Jak negocjowaliśmy obecny dom, Waleed, właścicel, obiecał nam wszystko o co poprosiliśmy. Dopiero jak umówiliśmy się u prawnika na podpisanie umowy to zaczęły się prawdziwe targi, z których wyszliśmy może z połową rzeczy wcześniej wynegocjowanych, a i na tym się nie skończyło, bo do tej pory przy jakichkolwiek problemach są burzliwe dyskusje. Stąd obawa, że jak koleś faktycznie nam ten dom wybuduje to też mu się mogą nagle zmienić ustalenia – niestety nie raz już doświadczyliśmy tego, że Libijczycy obiecują wszystko jak leci i powiedzą dokładnie to, co chcemy usłyszeć. Tyle że na końcu dodadzą magiczne słówko "Inszallah", które oznacza jak Bóg da, czyli albo tak albo nie... I jak tu podejmować jakiekolwiek decyzje? Może jak wrócimy z urlopu to nam się w głowach trochę rozjaśni i będzie łatwiej...InszallahJ

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Zakupy

Na zakupach w Souq Al-Thalat
Rewolucja u sąsiadów kwitnie, a u nas spokój, więc może dzisiaj napiszę o czymś mniej poważnym. Na przykład o zakupachJ

W Libii generalnie wszystko jest. Z małymi wyjątkami oczywiście, takimi jak alkohol, wieprzowina czy chrupki kukurydziane (na szczęście chrupki są lekkie więc można ich dużo przywieźć z Polski;) Marny jest wybór serów (jak już jest coś innego niż standardowy kawałem edama to kosztuje majątek), mleko jest głównie saudyjskie robione z proszku (bleee), słoiczki dla dzieci są w jakichś dwóch smakach na krzyż i na wszelki wypadek nie sprawdzaliśmy czy się nadają... Można za to kupić sporo produktów rodzimych, na czele z Ludwikiem i szeroką gamą kaw Mokate;) Jednym słowem może nie jest to tesko ale da się przeżyć. Mimo to cotygodniowa wizyta w Souq Al-Thalat - największym supermarkecie Libii (jak już gdzieś wspominałam dizajnem przypominającym połączenie dworca wschodniego z Sezamem) jak i w mniejszych sklepikach dostarcza nam coraz to nowych wrażeń.

Przede wszystkim zaopatrzenie w różne produkty przychodzi falami. Na przykład pieluchy – kupowaliśmy jedne, tureckie, cena w miarę przystępna (w przeciwieństwie do Huggisów i Pampków, które kosztują jak złoto), jakość znośna (w przeciwieństwie do pozostałych – plastik fantastik). Pojawiają się, ludzie wykupują, i potem przez miesiąc-dwa posucha. Aż do następnego transportu. Nauczeni doświadczeniem jak „rzucą” to kupujemy spory zapas.    
Souq Al-Thalat
Nigdy nie wiadomo w jakich warunkach przechowywany jest towar. Sery żółte wielokrotnie topione są na półkach w każdym sklepie. Ostatnio znalazłam jeden z datą ważności sprzed dwóch lat, i wcale, ale to wcale mnie to nie zdziwiło. Mrożonek na wszelki wypadek nie kupujemy (a i tak wybór jest mały – głównie owoce morza, frytki i pizza, mrożonek warzywnych brak). Warzywa i owoce są mocno uzależnione od sezonu, marchewki w Ramadanie osiągnęły zawrotną cenę 3,5 dinksa (prawie 10 pln) za mały smutny pęczek, pomidory w zeszłym tygodniu wyglądały tak, że na zupę ciężko byłoby coś wybrać. Nie ma w ogóle brokułów, pietruszki (choć natka jest piękna i w każdej ilości), porów ani selera, ale za to w sezonie bywają piękne pomarańcze (teraz), świeże figi (w lato), daktyle (ja akurat nie lubię więc nie pamiętam kiedy) i zielone migdały – pycha! Oprócz tego sporo owoców, np jabłka, sprowadza się z zagranicy, np z Argentyny. Jakiejś wielkiej egzotyki owocowo-warzywnej tu nie ma, zadziwić mogą jedynie rozmiary niektórych gatunków, np buraki są wielkości polskich rzodkiewek i na odwrót... Największa egzotyka czeka zwykle na stoisku mięsnym. Poza baraniną i wołowiną (libijska wołowina jest droższa od brazylijskiej!) można znaleźć tam takie cuda:
Głowa
Głowa
Głowa
I nogi
A już prawdziwa przygoda zaczyna się przy zakupach niespożywczych. Mam teorię, że Libijczycy kupują od Chińczyków wszystko to, czego Chińczykom nie udało się wcisnąć innym nacjom. A że nie lubią się targować to kupują po zawyżonych cenach. I tak można potem kupić patyczki do uszu które są miękkie jak tektura, taśmę klejącą która się w ogóle nie klei (albo taką której potem nie można usunąć niczym – doświadczyliśmy obu sytuacji), pojemniki na jedzenie, które się nie domykają, prysznice którym wąż pęka po miesiącu używania a po dwóch miesiącach rdzewieje metalowa część na której się go zawiesza, zabawki, które psują się przed pierwszym użyciem, itd, itp, godzinami można by tak wymieniać. Wszystko za cenę wyższą niż gdziekolwiek indziej...

Wbrew temu co wydaje się Libijczykom, ich kraj wcale nie jest jakiś super-tani. Taniej niż w Polsce można kupić: benzynę, pieczywo (prawie za darmo), jogurty, papierosy i niektóre owoce. Cała reszta jest w najlepszym wypadku w zbliżonej do polskiej cenie.

Jeden z coraz liczniejszych bankomatów
No właśnie, a jak się za to wszystko płaci? Gotówką! Nie widziałam tu żadnego miejsca gdzie można by płacić kartą. Nawet transakcje między firmami odbywają się głównie za pomocą gotówki (Paweł wspominał rachunki płacone przez jego poprzedniego pracodawcę reklamówką pieniędzy;), względnie czeku, który po wypisaniu trzeba ostemplować w banku przed przekazaniem odbiorcy. Do założenia konta potrzebne jest zaświadczenie z pracy, że delikwent pracuje i można mu konto założyć. Chociaż idzie ku dobremu, gdy byłam tu po raz pierwszy 3 lata temu w całej Libii był jeden (!) bankomat, teraz jest ich nieco więcej, ale prowizja pobierana przez banki jest na tyle wysoka, że schowaliśmy nasze karty głęboko.

PS. Ostatnio kupiliśmy piękny kawałek mięsa, jak się okazało wielbłądzina. Dam znać jak smakowałaJ

wtorek, 25 stycznia 2011

Bakterie i złe duchy

Ostatnio Misio miał gorączkę, co mi przy okazji uświadomiło, że nie pisałam jeszcze o libijskiej służbie zdrowia.

Libijskich pediatrów poznałam zaraz po przyjeździe i miałam wątpliwą przyjemność kontaktowania się z nimi kilkakrotnie. Po doświadczeniach w poleconym przez znajomego Libijczyka szpitalu pediatrycznym, o wizycie w którym pisałam tu, wolelibyśmy już nigdy tam nie wracać, więc jak już musimy iść do lekarza to korzystamy z prywatnej kliniki w Janzourze, gdzie wszystko jest ładne i nowe i obsługa mówi po angielsku. Niestety nie da się zapomnieć gdzie jesteśmy. Litościwie wybaczamy, że na kartach wydawanych klientom własny adres mają napisany z literówką... 
Klinika, z której czasem korzystamy
- mają prawie zachodnie standardy
Umawianie wizyt wygląda bardzo po libijsku. Przykład: My: Na którą możemy się umówić do dermatologa? Oni: na 22. My: ale to bardzo późno, a to wizyta dla małego dziecka, może być wcześniej? Tak chociaż na 21? Oni: Jasne, mister, nie ma sprawy, 21. Przyjeżdżamy na 21. Lekarza nie ma. 21.30, nic. Szybko się orientujemy, że powiedzieli nam dokładnie to, co chcieliśmy usłyszeć, a lekarz i tak przyjeżdża na 22. A że rzecz się działa w Ramadanie, czyli wszystko się odbywało po zmroku i z opóźnieniem, to przyjechał o 22.30, bo były korki. Żeby było weselej, to między wejściem a rejestracją, czyli w miejscu, w którym trzeba dłuższą chwilę spędzić, mają ustawioną dmuchawę. Wyobraźcie sobie: macie gorączkujące dziecko, na zewnątrz jest jakieś 40C, a dmuchawa ustawiona na 18C...

Nie spotkaliśmy jeszcze lekarza, do którego mielibyśmy choćby cień zaufania. Na każdą dolegliwość dają antybiotyk i witaminki. Pierwsza wizyta, zaraz po przyjeździe, pani doktor osłuchała, obejrzała, powiedziała, że gardło czyste i dała antybiotyk. 3 dni później trafiliśmy do laryngologa, i Misio miał już wtedy ostre zapalenie gardła i trzeba było leczyć zastrzykami. Innym razem, poszliśmy pokazać wysypkę, żeby się upewnić czy to trzydniówka czy może jakaś zaraza – lekarz wyraźnie wzbranial się przed obejrzeniem wysypki z bliska mówiąc od razu, że wysypkami zajmuje się dermatolog. Ja mu na to, że Misio jeszcze ma jakieś plamki w gardle. „Proszę opisać” – usłyszałam w odpowiedzi. No pewnie, zajrzeć dziecku w gardło to nie takie hop siup...

Na szczepienia jeździmy do Polski, doświadczenia Kasi skutecznie zniechęciły mnie do szczepienia Misia tutaj.

Z internistami jest wcale nie lepiej, metody mają podobne – antybiotyk i witaminki niezależnie od rodzaju i natężenia choroby, do tego jeszcze przy zwykłym przeziębieniu pobierają krew.

Nie mam zdjęcia na temat więc będzie zdjęcie na życzenie:
nasz basen z pozdrowieniami dla Edyty:)
Raz zaliczyłam wizytę u dentysty – miłe zaskoczenie wyposażeniem gabinetu, najnowszy sprzęt, rentgen bez ruszania się z fotela, wynik od razu widać na ekranie laptopa...co z tego, skoro pan doktor borował trzęsącymi się (z wrażenia że ma białą kobietę na fotelu?) rękami i zgubił mi w ustach wiertło...!
Do niedawna twierdziłam, że przynajmniej na ich laboratoriach można polegać. Niestety, przy okazji Misia zeszłotygodniowej gorączki oddaliśmy jego mocz na posiew, po 2 dniach powiedzieli, że wynik będzie jutro, następnego dnia powiedzieli, że przecież badanie ogólne wyszło dobrze i bez bakterii (to ciekawe, na wydruku było coś innego), więc nie zrobili w ogóle posiewu. Lekko poirytowani oddaliśmy kolejną próbkę – wczoraj odebraliśmy wynik, z daty na wydruku wynika, że to...ta pierwsza próbka! W laboratorium twierdzą, że to ta druga, ale kto ich tam wie...

Na szczęście jest doktor Adam, Polak, w Libii od zawsze, chirurg wprawdzie, ale osłuchać i zajrzeć do gardła też potrafi, a jak trzeba to skieruje do odpowiedniego specjalisty.   

Chociaż przed badaniami kontrolnymi nie uchroni – raz w roku musimy się poddać badaniom, które wykonać można tylko w jednym, przerażającym miejscu. Jak kolega ostatnio wpadł w panikę, że musi jechać na kolejne RTG przedpotopową maszyną i kolejne pobranie krwi, której nikt nigdy pod mikroskopem nie obejrzy, to postanowiłam nie przypominać nikomu, że jeszcze tego nie przerabiałamJ

Ale to i tak jeszcze nic. Z opowieści Doroty wyłania się obraz jeszcze bardziej przerażający. My przynajmniej jesteśmy w miarę świadomi tego co może być objawem choroby i na co zwracać uwagę, z czym chodzić do lekarza. Większość Libijczyków niestety tkwi po uszy w wioskowych mądrościach. Kobiety w ciąży do lekarza trafiają pierwszy raz jak zaczynają rodzić. Padaczka w libijskich statystykach nie istnieje – to opętanie przez złe duchy. Dorota opowiadała o szwagierce, która w Polsce zostałaby natychmiast skierowana na badania tarczycy, tu rodzina jej wmówiła, że to sąsiadka jej źle życzy. Jakaś inna kuzynka jej męża ma dziecko z zespołem Downa. Tylko że nikt jej o tym nie powiedział jak się dziecko urodziło, a potem nie było okazji, no bo więcej do lekarza nie poszła. Każdą chorobę da się wytłumaczyć duchami albo zawiścią, czasem trafiają się bardziej prozaiczne wytłumaczenia (gorączka? Trzeba było dziecka nie kąpać), a do lekarza dzieci trafiają rzadko.

Wedługi libijskiego kalendarza mamy właśnie rok 1379. Coś w tym jest...